wtorek, 28 maja 2013

Rozdział 4


Pałac Hampton Court. Za dnia mugolska atrakcja turystyczna, a w nocy skupisko czarodziejskich bazarów. Codziennie po zmroku gruby mugolski dozorca, przeszukawszy zawczasu pałac i królewskie ogrody, w razie gdyby zawieruszył się gdzieś jakiś zbłąkany turysta, zamykał główne wrota i odjeżdżał do domu. Zaraz potem przybywali tu liczni czarodziejscy kupcy, którzy rozstawiali swoje stragany na korytarzach i dziedzińcu. W Hampton Court sprzedawano głównie składniki do eliksirów. Klienci mieli do wyboru wiele różnorodności, począwszy od podstawowych czarodziejskich ziół i roślin, takich jak piołun czy bezoar, a skończywszy na suszonych łapkach feniksów i łzach hipogryfów. Jedynym problemem było to, że w Hampton stragan mógł postawić praktycznie każdy, kto miał różdżkę, więc niektóre rzeczy były niewiadomego pochodzenia. Mimo tego, pałac cieszył się w świecie czarodziejskim bardzo dużą popularnością.
     I właśnie tam miała zamiar pójść Ginny. Około północy, upewniwszy się najpierw, że wszyscy w domu śpią, zeszła na dół do salonu. Sięgnęła na dno starego kredensu po mały woreczek proszku Fiuu. Wysypała sobie odrobinę na rękę, po czym weszła do kominka.
     - Hampton Court! – powiedziała, ciskając garść proszku o palenisko.
     Dookoła wystrzeliły zielone iskry. Ginny zaczęła krztusić się dymem. W jednej chwili wszystko się rozmyło. Zakręciło jej się w głowie, straciła równowagę i upadła.
     Sekundę później otworzyła oczy i zobaczyła, że znajduje się już w kominku w Hampton Court.  Zawstydzona pośpiesznie wstała i otrzepała ubranie. Nigdy nie lubiła tych podróży. Na korytarzu, na którym się znalazła, było mnóstwo bazarów i stoisk. Czarodzieje chodzili od straganu do straganu, słychać było odgłosy rozmów, panował gwar. Ginny wyjęła z kieszeni swojego płaszcza kawałek pergaminu od Dakoty.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Eliksir Transmittere Potentia

Składniki:
- śledziona szczura,
- dorodna dżdżownica,
- kruszone kły węża,
- syrop z ciemiernika czarnego,
- suszona pokrzywa,
- mięta.

Przygotowanie:
Do kociołka średniej wielkości nalać wodę i zagotować. Śledzionę zasuszyć lub jeśli już jest zasuszona rozdrobnić na małe kawałki. Dodać do wrzątku. Dżdżownicę pokroić wzdłuż kręgów. Wrzucić do miski i dolać pół fiolki syropu z ciemiernika czarnego. Wymieszać. Poczekać siedem godzin, aż obie te rzeczy stworzą regularną papkę. Dodać papkę do reszty eliksiru. Dodać suszoną pokrzywę. Odstawić na trzynaście godzin (przestać podgrzewać). Na koniec dodać kruszone kły węża i rozdrobnioną miętę. Wymieszać. Eliksir powinien mieć kolor czarny i słodkawą woń. Gdy już będzie gotowy, wyda charakterystyczny trzask. Napełnić eliksirem dwie fiolki.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
     Miętę i suszoną pokrzywę prawdopodobnie znajdzie w swojej piwnicy. Co do reszty składników, to nigdy wcześniej ich nie używała. Niemożliwe, żeby miała którykolwiek z nich, tym bardziej że wszystkie przetwory ciemiernika były typowymi składnikami czarnomagicznymi. W takim razie musiała kupić cztery rzeczy. Syrop, kły, śledzionę i dżdżownicę.
     Ginny schowała pergamin do kieszeni. Postanowiła, że po prostu będzie przechadzać się korytarzami i rozglądać po straganach, aż zobaczy to, czego szuka.
     Najpierw minęła stragan z ziołami i ziołowymi naparami. Ginny zastanawiała się przez chwilę, czy nie lepiej byłoby dokupić trochę mięty i pokrzyw, na wypadek, gdyby w domu miała za mało, ale ogromna kolejka klientów skutecznie ją do tego zniechęciła.
     Koło kolejnego straganu – a był to stragan z tkaninami – stała grupka czterech rozgadanych czarownic, mniej więcej w wieku Ginny. Rudowłosa na początku nie zwróciła na nie większej uwagi, jednak gdy podeszła bliżej usłyszała strzępy ich rozmów.
     - Och! Ten Harry Potter... od zawsze za mną szalał... – powiedział wysoki aksamitny głos.    - No, ale wiecie... wielka miłość... Niestety nasze drogi się rozeszły, mimo że bardzo się kochaliśmy.
     Ginny osłupiała. Kto mógł to mówić? Natychmiastowo odwróciła się w stronę czarownic i doszła do wniosku, że zna prawie wszystkie z nich. Chodziła z nimi do szkoły. Były to: Pansy, ta która całe siedem lat w Hogwarcie uganiała się za Malfoyem, tylko po to, by na końcu zostać ze złamanym sercem, ciemnoskóra Parvati oraz właścicielka aksamitnego głosu, japonka Cho Chang. I jedna nieznajoma, z kruczoczarnymi włosami i wrednymi rysami twarzy.
     Ginny nie wierzyła własnym uszom. Nigdy jakoś specjalnie nie lubiła Cho, ale też nie podejrzewałaby ją o coś takiego. Jak mogła tak kłamać!? Przecież tak naprawdę nie kochała Harry’ego. Wszyscy wiedzieli, że nigdy nie zapomniała o Cedriku, a Harry był tylko na pocieszenie. Sama jej to kiedyś powiedziała. Wykorzystała Harry’ego, taka była prawda, a teraz, gdy został sławnym bohaterem, pogromcą Lorda Voldemorta, nagle zaczęła zwracać na niego uwagę!
     Jakiś przechodzień trącił Ginny ramieniem.
     - Przepraszam, ale blokuje pani przejście – burknął nieuprzejmie.
     Ginny oprzytomniała. Zauważyła, że przysłuchując się rozmowie znajomych czarownic, zatrzymała się kilka metrów od nich. W każdej chwili mogły ją zobaczyć i .... no właśnie, co wtedy? Ginny poszła dalej. Naciągnęła sobie na głowę chustę, by ukryć swoje ognistorude włosy – jej znak rozpoznawczy. Gdy już oddalała się od grupy Cho, jeszcze raz usłyszała aksamitny głos:
     - I w końcu musiał zadowolić się tą Weasley...
     W Ginny zagotował się gniew. Instynktownie sięgnęła po różdżkę. Wiedziała, wiedziała, że musi się uspokoić, ale to było silniejsze od niej. Już miała się odwrócić i rzucić jakieś zaklęcie, gdy jej wzrok padł na kolejny stragan. Owady i robaki. Tego właśnie szukała. Poza tym, obok tego straganu stali jej znajomi, Neville Longbottom i Luna Lovegood – kolejny powód, żeby się uspokoić. Ginny wzięła kilka głębokich oddechów i schowała różdżkę z powrotem do rękawa. Powoli, starając się opanować pozostałości niedawnego gniewu, podeszła do pary.
     - Witajcie.
     Przerwali rozmowę i spojrzeli na Ginny. Luna, gdy tylko ją zauważyła, przestała się uśmiechać i rzuciła się rudowłosej na szyję.
     - Tak mi przykro – szepnęła. Ginny na początku nie wiedziała, o co chodzi. – Ale zobaczysz, na pewno jeszcze znajdzie się lekarz, który jej pomoże.
     A no tak, dziecko. Wstyd przyznać, ale Ginny ostatnio zupełnie o nim zapomniała. Była zajęta eliksirem.
     Odwzajemniła uścisk.
     - Tak, na pewno – odpowiedziała Ginny leciutko wyślizgując się z objęć blondynki. – A... Co tam u was?
      Najwyraźniej Luna i Neville pomyśleli, że Ginny jest zbyt zdołowana, by rozmawiać o dziecku, więc ochoczo pochwycili nowy temat.
     - Pobieramy się – oznajmił Neville z dumną miną, obejmując Lunę ramieniem.
     - O! Naprawdę? To wspaniale! – Ginny nawet nie musiała udawać radości, to była naprawdę dobra wiadomość. – A kiedy?
     - W maju – odpowiedziała Luna.
     - Mamy nadzieję, że będziesz mogła przyjść. – dodał Neville.
     - No jasne! Harry na pewno też. Zresztą wszyscy z pewnością przyjdziemy.
     Luna się uśmiechnęła.
     - Tylko na razie nikomu nic nie mów. Zamierzamy niedługo do was wpaść i osobiście wszystkich zaprosić.
     Rozmowa toczyła się tak, jakby dziecka w ogóle nie było. Jakby w domu nie panował wielki harmider, jakby nie zjeżdżali się tam lekarze z całego Londynu. Jakby można było tak po prostu sobie ,,wpaść” i ogłosić zaręczyny.
     Neville spojrzał na zegarek i wybałuszył oczy.
     - Kochanie, już za kwadrans pierwsza. Zaraz się spóźnimy!
     - To będziemy już iść. Trzymaj się, Ginny – Luna jeszcze raz objęła rudowłosą, po czym odeszła z narzeczonym.
     Ginny westchnęła i podeszła do straganu z owadami i robakami. Już na pierwszy rzut oka było widać, że był dobrze zaopatrzony. Stare skrzynie wypełniały muchy siatkoskrzydłe i pająki krzyżaki, z tyłu stały słoje z marynowanymi żukami, a z poziomego drążka zwisały dżdżownice – jedna pulchne, soczyste i ociekające jakimś dziwnym płynem (dodatkowo chyba jeszcze żywe), drugie zasuszone i wyglądające jak długie rodzynki.
     - Poproszę jedną dżdżownicę – Ginny zwróciła się do sprzedawcy.
     - Ususzoną czy zwykłą? – spytał tamten. Miał bardzo dziwny, skrzeczący głos.
     - Zwykłą.
     - Dziewięć sykli.
     Ginny podała mu kilka srebrnych monet i poszła dalej. Śledzionę szczura i kruszone kły węża kupiła tuż za następnym rogiem. Został jej tylko syrop z ciemiernika i już cieszyła się, że szybko skończy zakupy, lecz gdy wreszcie znalazła odpowiednie stoisko, napotkała wyjątkowo wredną przeszkodę.
     - Ale to prawdziwa okazja!
     - Nie, dziękuję.
     - Ale, proszę pani, jeśli weźmie pani ten róg dwurożca, to dostanie pani korzonki czarnulki! I to zupełnie za darmo! – wykrzyknął stary, garbaty sprzedawca z zapałem prezentując swoje towary. Według Ginny był obleśny. Miał siwe włosy pozlepiane w tłuste strąki, okropny grymas na twarzy i brakowało mu zęba z przodu. Ubrany był w jakąś starą szmatę, a na głowie miał wyświechtaną tiarę czarodziejską.
     - Nie, ja chciałam tylko...
     - A wspomniałem już o naszej najnowszej promocji? Żabi skrzek o połowę tańszy! Ale to tylko dzisiaj, więc niech się pani nie waha...
     - Nie chcę żadnego skrzeku! – Ginny podniosła głos. Nie należała do osób przesadnie cierpliwych. – Chcę kupić syrop z ciemiernika czarnego. I tyle.
     - Eee, no dobrze – sprzedawca ze zrezygnowaną miną podał rudowłosej buteleczkę. Lecz gdy ta tylko wyciągnęła po nią rękę, staruch nagle się cofnął i wykrzyknął:
     - Jak mogłem zapomnieć! Jeśli do syropu z ciemierniku dokupi pani ciemiernik w proszku, to wyjdzie siedemdziesiąt procent taniej!
     Ginny gwałtownie wciągnęła powietrze. Czuła, że zaraz wybuchnie. Nagle usłyszała za plecami znajomy męski głos.
     - Nie rozumiesz, że ona nie chce twoich śmieci?!
     Serce Ginny zamarło. Odwróciła się, choć dobrze wiedziała, kogo zobaczy. Stał przed nią jeden z jej największych szkolnych wrogów, Draco Malfoy. Zmienił się od czasu, gdy widziała go po raz ostatni. Stał się bardziej postawny, jego rysy twarzy się wyostrzyły i, choć może trudno w to uwierzyć, był jeszcze bardziej przystojny niż wcześniej.
     - Ciesz się, że w ogóle coś u ciebie kupuje – powiedział rzucając sprzedawcy kilka monet, wyrywając mu z ręki buteleczkę syropu i wręczając ją Ginny.
     Oczywiście ona nadal uważała Malfoya za największego drania, jakiego znała. Aroganckiego, pyszałkowatego, uważającego się za lepszego od innych... mimo że było to całkiem miłe, że pomógł jej z tym sprzedawcą.
     - Witaj, Weasley – powiedział z bezczelnym uśmieszkiem malującym się na twarzy. – Mogę wiedzieć, co cię sprowadza na czarnomagiczne stragany?
     W pierwszej chwili Ginny się przestraszyła, przecież nie chciała, żeby ktokolwiek ją zobaczył, jednak zaraz potem odzyskała rezon.
     - Nie twój interes, Malfoy.
     - Czyżby?  A gdybym tak... – udał, że się zastanawia. - ...powiedział o tym Harry’emu? Szczerozłoty Harry Potter raczej nie będzie zadowolony, że jego narzeczona bawi się w czarną magię.
     - Jakbyś chciał wiedzieć, to nie kupuję tego dla siebie – wysyczała Ginny, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w przeciwną stronę. Na odchodne jeszcze raz usłyszała głos Malfoya:
     - Spokojnie, nic mu nie powiem. Ale pamiętaj, że jesteś mi coś winna.

niedziela, 12 maja 2013

Rozdział 3

   Dakota Evers weszła do kuchni. Już od progu uderzył ją w nozdrza kuszący zapach smażonej cielęciny. Kawałki mięsa leżały na patelni i przyjemnie skwierczały, obok stał duży garnek ryżu, a sosjerka była wypełniona po brzegi jasną breją.
   - No i po co mi tyle jedzenia? – spytała Dakota, chociaż w pobliżu nikogo nie było. – Nie dobrze, Mary przez kilka dni nie będzie miała co robić.
   Mary była pulchną kobietą w średnim wieku zatrudnioną jako służąca w domu Dakoty. Przychodziła do niej codziennie na cztery godziny, żeby posprzątać i ugotować obiad. Dakota nałożyła sobie kopiasty talerz jedzenie. Już miała zasiadać do stołu, gdy usłyszała dzwonek do drzwi.
   To była Ginny.
   - Hej, masz czas?
   - Ja zawsze mam czas.
   Chwila ciszy.
   - To co? Mogę wejść?
   Poszły do kuchni. Dakota prawie siłą poczęstowała Ginny obiadem.
   - Nie marudź, tylko jedz. Ja sama nie dam sobie z tym rady, a za parę dni i tak będzie do wyrzucenia – mówiąc to, postawiła przed nią jedzenie, po czym zajęła miejsce naprzeciwko.
   Po pięciu minutach spożywania w ciszy odezwała się rudowłosa.
  - Wiesz o dziecku?
   Dakota lekko ściągnęła brwi, nie do końca rozumiejąc, o co chodzi. Przez chwilę uważnie mierzyła Ginny wzrokiem.
   - A, no tak. Urodziłaś – stwierdziła, a jej twarz znów przybrała swój standardowy, czyli idealnie obojętny wyraz twarzy.
   - Teraz to zauważyłaś?! – Ginny była autentycznie oszołomiona. Pytając ,,Wiesz o dziecku?” miała na myśli ,,Wiesz, że dziecko ma umrzeć?”. Myślała, że sam fakt narodzin był dla wszystkich oczywisty.
   - Wcześniej się nie przyglądałam.
   Dakota sprawiała wrażenie, jakby nie do końca kontaktowała ze światem. Prawie nic ją nie obchodziło. Ledwo zauważała, że jest jej zimno, więc nie można było mówić o jakimkolwiek zainteresowaniu światem wykraczającym poza próg jej domu. Zresztą Dakota prawie wcale nie wychodziła na zewnątrz. Przyczyną jej stanu była głęboka, wieloletnia depresja, która z czasem przerodziła się w totalne otępienie. To było dobre rozwiązanie. Odcinała się od świata, do nikogo się nie przywiązywała, odrzuciła wszystkie emocje i dzięki temu żyła bez bólu i cierpienia. W otępieniu, ale za to w spokoju. Zero przywiązań, zero rozczarowań. Proste.
   Ale w życiu Dakoty były znacznie gorsze okresy. W ciągu dwudziestu czterech lat zaliczyła pięć prób samobójczych. Bez skutku. Najwyraźniej jakaś wielka siła trzymała ją na tym świecie. W końcu się poddała. Straciła już nawet chęć pozbawienie siebie życia. Pomyślała, że skoro nie dane jest jej teraz umrzeć, to spokojnie może zaczekać na dzień, w którym wreszcie to się stanie. I tak zaczęło się jej otępienie.
   Tak naprawdę nikt nie znał powodu, dla którego w życiu Dakoty było tyle cierpienia. Jej historia była dla wszystkich zagadką.
   Dziewczyna jako tako radziła sobie w życiu tylko dzięki Mary. Kobieta traktowała ją prawie jak członka swojej rodziny. Troszczyła się o nią, spędzała z nią czas, gotowała, sprzątała, robiła zakupy. Była zatrudniona jako służąca, ale już od jakiegoś czasu nie przyjmowała za to pieniędzy. Nie mogłaby nie pomagać Dakocie. Za bardzo się do niej przywiązała. Oczywiście miała świadomość, że bezwzajemnie.
  Codziennie podczas gdy Dakota jadła śniadanie, Mary przekazywała jej najświeższe plotki. Jednak ostatnio coś w tym systemie zaczynało szwankować.
   - Nie słyszałaś, jak krzyczałam? Przecież mieszkasz obok. To było jakiś tydzień temu.
   - To byłaś ty? – Dziewczyna wbiła swoje błękitno-szare oczy w przestrzeń.- Myślałam, że znowu mam urojenia.
   - No... w każdym razie posłuchaj. Mam pewien plan.
   Ginny opowiedziała Dakocie o wszystkim. Wiedziała, że tylko ona może jej pomóc.
   - Tak, to jest możliwe – odparła Dakota po chwili namysłu. – Ale wiesz chyba, że są to bardzo zaawansowane czary. Jeśli ci coś nie wyjdzie...
   - Jestem gotowa zaryzykować.
   Chwila ciszy.
   - To jak, pomożesz mi? Wiem, że się na tym znasz.
   - Chodź za mną. – Dakota wstała i wymaszerowała z kuchni. Ginny poszła za nią.
   Royal Avenue była ulicą zamożnych czarodziei. Fakt, czasami wprowadzali się tu jacyś mugole, ale przeciętnie nie wytrzymywali na Royal więcej niż kilka tygodni, co działo się za sprawą ,,dziwnych i niewytłumaczalnych zjawisk” w tej okolicy. Rekord stanowił pewien wąsaty pan w podeszłym wieku, z zawodu egzorcysta. Czarodzieje zadali sobie nie lada trudu, by go złamać, ale w końcu się udało. Po czternastu długich miesiącach mężczyzna, będąc już na skraju załamania, wreszcie się poddał i wyemigrował na wieś, z dala od Londynu.
   Na Royal wszystkie domy wchodziły w skład szeregówki i wyglądały prawie zupełnie tak samo. Dwupiętrowe, eleganckie budynki były utrzymane w kolorystyce bieli i czerni. Białe, gładkie ściany z ozdobnymi, białymi gzymsami i marmurowymi parapetami kontrastowały z dachami z czarnych dachówek i doskonale do nich pasującymi poręczami ganków i balkonów polakierowanymi na czarno. Trochę koloru dodawały minimalnej wielkości trawniki, zawsze krótko przystrzyżone i soczystozielone, oraz różnorodne krzewy doniczkowe ustawiane przy drzwiach, najczęściej po dwa. Innym charakterystycznym elementem domów na Royal Avenue były duże okna w białych framugach.
   Jednak dom Dakoty, zważywszy na jej charakter, nie mógł być taki idealnie wzorcowy, musiał się wyróżniać. Poręcz na balkonie była tak gęsto obrośnięta dzikim winem, że po jakimś czasie zaczęło ono zwisać w dół i, połączywszy się z winoroślami oplątującymi poręcze ganku, zakryło prawie połowę drzwi wejściowych. Z kolei drzwi te były mahoniowe i wyjątkowo stare. Wisiała na nich mała mosiężna tabliczka z niewyraźnie wytłoczoną liczbą trzynaście. Trawnik przed domem Dakoty był tak zapuszczony, jakby od dawna nikt tam nie mieszkał. Prawie we wszystkich oknach były stale opuszczone beżowe żaluzje, co tylko powielało ten efekt. Jedynie okno na parterze, w którym wisiały białe, wykrochmalone firanki robione na szydełku i z którego codziennie dobiegały odgłosy kuchni, było tu jedyną oznaką życia.
   Dom miał cztery kondygnacje: parter, pierwsze piętro, drugie piętro i piwnicę (domy na Royal cechowały się tym, że były bardziej wysokie niż szerokie). Na parterze znajdowała się kuchnia, mała sypialnia Dakoty, łazienka oraz biblioteka, cała przepełniona mugolskimi książkami. Dakota zaczytywała się głównie w fantasy, doszukując się tam elementów magii zauważonych prze mugoli. Wszystkie pomieszczenia znajdujące się na piętrach, w tym także garderobę, jadalnię i małą salę do tańca dziewczyna przerobiła na biblioteki, w których liczne regały piętrzyły się aż pod sam sufit. Dakota nie potrzebowała wielu pokoi, a swoim ukochanym książkom nigdy nie skąpiła miejsca. Z tą jednak różnicą, że na piętrach trzymała tylko te czarodziejskie, nie wyłączając także literatury z dziedziny czarnej magii, która bardzo ją fascynowała. Piwnica była niewielka, ale wystarczająca, by można było tam urządzić porządną pracownię magiczną. Taką, jaką powinien mieć w swoim domu każdy szanujący się czarodziej i każda czarodziejka. Z wielkim kotłem pośrodku, stołem do obrabiania składników i dziesiątkami słojów z dziwną zawartością, poustawianych równo na półkach.
   Wystrój domu Dakoty był bardzo skromny. Oprócz dużych i niezbędnych mebli, takich jak łóżko czy szafa, nie było tam nic. Żadnych dekoracji, drobiazgów, pamiątek czy charakterystycznych dla angielskich domów zdjęć w ramkach stojących na kominku. Kuchnia była jedynym normalnie urządzonym pomieszczeniem, co oczywiście było zasługą Mary, która nie mogła znieść pracy z niekompletnym sprzętem kuchennym i która często nawet za swoje pieniądze kupowała nowy zestaw garnków czy nowy mikser. W domu Dakoty wszędzie było ciemne drewno dębowe. Były z niego zrobione panele podłogowe oraz większość drzwi i mebli. Nawet ściany były nim obłożone.
    Dakota zatrzymała się na końcu korytarza, przy starych drewnianych drzwiach. Na jej szyi wisiało jakieś dziesięć kluczy różnej wielkości, każdy na oddzielnym sznurku. Sięgnęła po jeden z nich, ten największy, wsadziła go do zamka i przekręciła. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc. W środku było ciemno, ale Ginny udało się dojrzeć kręte drewniane schody, wiodące ku górze. Dziewczyny zaczęły po nich wchodzić, co dla rudowłosej nie było wcale takie proste, zważywszy na to, że stopnie były wąskie i że zupełnie nic nie widziała.
- Dlaczego po prostu nie zapalimy światła? – spytała w końcu.
- Światło jest zbędne.
   Dakocie było najwyraźniej obojętne, że Ginny może się potknąć, sturlać ze schodów i skręcić sobie kark. Norma. Rudowłosa zaczęła żałować, że nie wzięła ze sobą swojej różdżki. Zaklęcie Lumos bardzo by jej teraz pomogło.
   Dakota pchnęła jakieś drzwi, po czym dziewczyny wyszły na korytarz drugiego piętra, w którym również panowały egipskie ciemności. Ginny zatrzymała się oszołomiona. Wokół unosił się zapach książek, tak intensywny, że mogłaby przysiądz, że znajduje się w ogromnej starej bibliotece. Do dziewczyny natychmiast powróciły wspomnienia z Hogwartu, który zawsze kojarzyła z tym zapachem. Wciągnęła w płuca głęboki haust powietrza. Ale nie mogła się zatrzymywać, bo Dakota szła szybko, nawet nie odwracając się za siebie. Poruszała się bezszelestnie, niczym kot, jedynym odgłosem było ciche pobrzękiwanie jej naszyjników z kluczy. Ginny podążała za tym dźwiękiem, żeby się nie zgubić.
  Wreszcie Dakota stanęła. Słychać było, że wybrała kolejny ze swoich kluczy i otwierała następne drzwi. Dziewczyny weszły do środka. Ginny wreszcie mogła coś zobaczyć, bo przez opuszczone żaluzje przebijało się nieco światła. Pokój, w którym się znalazły był niewielki, ale mieściło się w nim co najmniej dziesięć regałów, ustawionych jeden przy drugim wzdłuż ścian. Półki uginały się pod ciężarem masywnych, zakurzonych ksiąg, wyglądających tak, jakby miały co najmniej po sto lat.
   Ginny spojrzała na najbliższy regał i przeczytała kilka tytułów z grzbietów poustawianych na nim ksiąg: Najwięksi Czarnoksiężnicy Wszechczasów. Czemu zawdzięczali swoją moc? ; Uroki, Klątwy i Zaklęcia Niewybaczalne ; Vademecum Śmierciożercy...
   - To księgi z czarną magią!
   Ginny zamarła z przerażenia. Oczekiwała od Dakoty jakichś wyjaśnień, ale ta była tak zajęta szukaniem czegoś na regale przy oknie, że nawet nie zwróciła na nią uwagi.
   - Skąd masz te książki?!
   Znowu cisza. Ginny naszły czarne myśli. Jeśli jakiś czarodziej chciał sobie poczytać o czarnej magii, to zazwyczaj kupował jedną lub dwie książki z serii Jak rozpoznać śmierciożercę?, czasami wybierał też klasyk Rudy'ego Bernharda Dlaczego Zaklęcia Niewybaczalne są niewybaczalne?, ale na pewno nie trzymał w swoim domu całej czarnomagicznej biblioteki, jak gdyby nigdy nic. A może...?
   - Chyba nie jesteś śmierciożercą? - w głosie Ginny nadzieja mieszała się ze strachem. Tak naprawdę prawie nie znała  Dakoty, nie wiedziała, czego się po niej spodziewać. W normalnych warunkach stawienie czoła śmierciożercy nie byłoby dla niej żadnym problemem, ale bez swojej różdżki była bezsilna. Na szczęście Dakota najwyraźniej też nie miała przy sobie swojej. Rudowłosa zaczęła zastanawiać się, jakie miałaby szanse w ewentualnej walce wręcz z dziewczyną starszą od siebie o całe cztery lata. A właściwie prawie pięć.
   Dakota wreszcie znalazła to, czego szukała. Stanęła na palcach i sięgnęła  po opasłą, obłożoną skórą księgę. Zdmuchnęła z niej grubą warstwę kurzu, siadła po turecku na podłodze, po czym zaczęła przewracać kolejne strony. Papier był pożółkły i sprawiał wrażenie tak kruchego, jakby w każdej chwili mógł się rozlecieć. Kartki zapisano brązowym atramentem w języku, którego Ginny nie znała. Wiele zaklęć zdobiły starannie wykonane, jednokolorowe ilustracje, najczęściej przedstawiające księżyc, węże i postacie w długich pelerynach.
   Dakota wreszcie podniosła wzrok i spojrzała na Ginny.
   - Po prostu interesuję się magią - odparła spokojnie. - I to każdym jej rodzajem.
   - Ale w tym pokoju są same księgi czarnomagiczne! - w Ginny gotował się gniew, pochodzący głównie z dezorientacji.
   Dakota sięgnęła po zwój pergaminu, pióro i kałamarz, znajdujące się na najbliższej półce, a następnie zaczęła przepisywać z księgi jeden z przepisów na eliksir.
   - To... to po co przyszłyśmy do pokoju akurat z czarną magią? - Wyraz twarzy rudowłosej momentalnie się zmienił. Nie wyrażał już gniewu, ale raczej głębokie zaniepokojenie. Powoli zaczynała rozumieć o co chodzi, a słowa Dakoty tylko ją w tym utwierdziły:
   - Może i czarna magia jest zła, ale jest też bardzo potężna. To, co chcesz zrobić również się do niej zalicza.
   A więc jest tak, jak Ginny podejrzewała. Jedynym wyjściem jest czarna magia! Miała mieszane uczucia. Z jednej strony wiedziała, że to jest złe i że w żadnym razie nie powinna była nawet brać tej opcji pod uwagę. Z drugiej strony dla swojego dziecka była gotowa zrobić wszystko.
   Podczas gdy Ginny biła się z myślami, Dakota skończyła przepisywać przepis, po czym wstała i wręczyła rudowłosej zrolowany kawałek pergaminu.
   - Tutaj wszystko ci napisałam. Składniki i sposób zważenia eliksiru. Teraz wszystko zależy od ciebie.
   Ginny głośno przełknęła ślinę.
   - Wchodzę w to.
***********************************************************************************
Jeżeli ktokolwiek przeczytał tego posta, bardzo proszę o szczery komentarz. Dopiero zaczynam i chciałabym wiedzieć, co sądzicie o moim opowiadaniu. Z góry dziękuję za każdy komentarz :).

wtorek, 30 kwietnia 2013

Rozdział 2



- Ulica Royal Avenue, numer 15 - rzekł Harry do telefonu. - Tak, tak, to właśnie tam... Ale proszę przyjechać jak najszybciej.
            Rozłączył się. Wszedł do salonu i usiadł w wielkim obitym azjatycką skórą fotelu, po czym na chwilę przymknął zmęczone oczy.
            - I co? - głos Ginny był bezbarwny, prawie zupełnie wyprany z emocji.
            - Powiedział, że zaraz przyjedzie. Widać, że to profesjonalista. Nie bez przyczyny ma taką dobrą opinię wśród...
            - To już siódmy - przerwała mu. - Myślisz... że on pomoże?
            Harry długo nie odpowiadał. To pytanie go zaskoczyło. Patrzył na swoją narzeczoną szeroko otwartymi oczami, jakby nie do końca rozumiał znaczenia jej słów.
            - Kochanie, no co ty? - mówił delikatnym, zatroskanym głosem. - Oczywiście, że tak myślę. Musimy wierzyć w to, że wreszcie ktoś pomoże naszej córeczce. Musimy robić wszystko, żeby uratować nasze maleństwo.
            Ginny z niedowierzaniem pokręciła głową.
            - Córeczka. Maleństwo. - powtórzyła z wyraźną kpiną w głosie.
            - Ale... ale o co ci chodzi?
- Nawet nie nadaliśmy jej jeszcze imienia - wycedziła zza zaciśniętych zębów.
            - Przecież... trzeba to przemyśleć. Teraz nie mamy na to czasu, musimy szukać lekarzy.
            Harry był już zupełnie zdezorientowany. Widział, że Ginny ma do niego o coś żal, ale zupełnie nie wiedział dlaczego. Przecież starał się jak mógł.
            - Nie masz czasu na własne dziecko?! - Ginny niespodziewanie podniosła głos.
            - Skarbie, nie denerwuj się - Harry starał się ją uspokoić, ale w oczach rudowłosej i tak pojawiły się łzy. - Nazwiemy ją, jak tylko poradzimy sobie z jej dolegliwościami.
            To właśnie była jedna z tych rzeczy, które doprowadzały Ginny do szału. Harry tragiczny stan dziecka nazywał ,,dolegliwościami", co tylko dowodziło, jak bardzo okłamywał siebie i innych.
             - A jeśli sobie nie poradzimy?! Każdy lekarz mówi to samo: ,,Nic już nie da się zrobić". Czemu nie możesz tego zrozumieć???
            Teraz to Harry się zdenerwował.
            - Czyli co? Uważasz, że powinniśmy się z tym POGODZIĆ?!!! - ostatnie słowo wypowiedział tak, jakby było ono zupełnie nie do przyjęcia. - Uważasz, że powinniśmy bezczynnie siedzieć i czekać, aż nasz córka umrze?! Tak?! To jest twoje rozwiązanie?!?
            - Nie o to mi chodzi!
- A o co?
            - O to, że... - głos Ginny zaczął się łamać. - Skoro już wiemy, że ona... że ona i tak umrze... to chociaż sprawmy, żeby była szczęśliwa przez swoje ostatnie dni... Każda chwila spędzona z nią jest bezcenna, a my i tak już zmarnowaliśmy tydzień, zajęci tymi  cholernymi lekarzami!
Już dłużej nie wytrzymała. Wyszła na korytarz, trzaskając za sobą drzwiami. Stanęła w miejscu, bo nie wiedziała, gdzie pójść, ani co zrobić.
I stała tak. Tępo wpatrzona w stary zegar z kukułką. Czuła się tak, jakby właśnie wybudziła się z koszmaru i nie potrafiła jeszcze odróżnić go od rzeczywistości. Nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Że na własne oczy widzi, jak jej świat się rozpada. Ginny miała wrażenie, jakby to wszystko, co się działo, widziała przez mgłę. Czuła się, jakby oglądała film – mogła krzyczeć i buntować się do woli, ale i tak nie zmieniłaby biegu wydarzeń.
Ta myśl sprawiła, że ogarnęła ją melancholia i paraliżujące uczucie bezradności. Nie mogła jej do siebie przyjąć, ale tak naprawdę była jej świadoma...
Do czasu, aż wpadła na pewien pomysł.

piątek, 26 kwietnia 2013

Rozdział 1


Ulica Royal Avenue od dawna nie wyglądała tak spokojnie. Noc była dość ciepła i bezwietrzna, trawniki pokrywały warstwy kolorowych liści, a na tle księżyca co jakiś czas przelatywały sowy i puchacze, prawdopodobnie dostarczające pocztę. Dom numer 15 miał niedbale zaciągnięte zasłony, spod których sączyło się słabe światło. Cała ta sceneria wydawała się być aż nadto cicha, wręcz senna.

Jednak ten spokój był tylko pozorny, bo chwilę później rozległ się przerażający krzyk rodzącej kobiety, dobiegający właśnie z piętnastki. W jednej chwili wszystkie ptaki, wystraszone hałasem, poderwały się z drzew. Na moment znów zapadła cisza, którą ponownie przeszył wrzask, tym razem jednak bardziej rozpaczliwy, połączony ze szlochem.

- Ginny, proszę cię, wytrzymaj. Jeszcze trochę. – Harry, który na co dzień łapał największych czarnoksiężników i posyłał ich do Azkabanu, teraz miał łzy w oczach. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak bezradnie. Jego narzeczonej groziło śmiertelne niebezpieczeństwo związane z porodem, a on mógł tylko siedzieć obok i starać się ją pocieszać. Nie potrafił w żaden sposób zmniejszyć jej bólu. W jednej ręce ściskał swoją różdżkę, gorączkowo próbując wymyślić jakieś sensowne zaklęcie, a drugą trzymał dłoń Ginny.

Na szczęście Ron i Hermiona wzięli sprawy w swoje ręce. Podwinęli rękawy i wzięli się do pracy. Dziewczyna wyciągnęła swoją różdżkę i wystrzeliła w stronę Ginny strumień błękitnego światłą. Ta zaczęła przeraźliwie krzyczeć i wykrzywiać twarz w grymasie bólu.

- Expelliarmus! – Harry odruchowo wytrącił Hermionie różdżkę. – Co ty wyprawiasz?! – wrzasnął ze złością.

- Harry... ja... – na jej twarzy malowało się zmieszanie i poczucie winy. – To jest zaklęcie Partusilliusa. Trochę zwiększa ból, ale za to bardzo przyspiesza poród. Nie musiałaby się tak długo męczyć. Myślałam, że może... może to będzie dobre rozwiązanie.

- Dobre rozwiązanie? Nie widzisz, jak ona cierpi?! Nie zgadzam się!!!

Hermina tylko pokiwała głową. Nie mieli czasu na dalsze kłótnie.

Ronowi na samą myśl o porodzie robiło się słabo. Nie miał o tym zielonego pojęcia, nie mówiąc już o jakichkolwiek pomocnych doświadczeniach, więc starał się nie przeszkadzać. Mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem, krzątał się po domu i znosił do sypialni wszystko, co, jak mu się wydawało, mogło być potrzebne. Woda. Ręczniki. Tabletki przeciwbólowe. Plastry i bandaż. Coś, co wyglądało jak latarka, ale nie wiedział, co to dokładnie jest. I...

- Ron, po co ci teraz okulary przeciwsłoneczne? – Harry miał zmęczony głos i mówił takim tonem, jakby zwracał się do idioty.

Ron nic nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Prawdę mówiąc, sam nie wiedział, do czego potrzebne są mu okulary. Chyba gdzieś kiedyś przeczytał, że podczas porodu mogą być przydatne. Zresztą i tak nie miał ochoty, żeby się tłumaczyć. Był zbyt zestresowany całą sytuacją.

Także Hermiona, znana ze swojej pewności siebie i opanowania, nerwowo przewracała kartki Wielkiej Księgi Zaklęć w poszukiwaniu jakiejś pomocy. Sama nie wiedziała, czego szuka. Może zaklęcia ułatwiającego rozwiązanie? Dość głupie, pewnie nawet czegoś takiego nie było, lecz teraz nawet ona nie potrafiła racjonalnie myśleć. W Hogwarcie czuła się pewnie, ponieważ do każdej lekcji mogła się perfekcyjnie przygotować, natomiast jeśli chodziło o poród to nie mogła przewidzieć zupełnie NIC. W przypadku każdego dziecka wyglądał inaczej i był zależny od mocy rodziców oraz wielu innych czynników. Rozwiązanie mogło być bardzo podobne do mugolskiego.  Mogło też polegać na tym, że dziecko wytworzy się ze światła emanującego z jego matki lub uformuje się z części jej ciała.. Słowem: cała gama możliwości.

Z rozmyślań wyrwał ją krzyk Harry’ego.

- Hermiona! Ron!

Przyjaciele czym prędzej pobiegli do sypialni, zderzając się w drzwiach. To, co zobaczyli, sprawiło, że zamarli.

Ginny już nie krzyczała. Leżała spokojnie na łóżku z głową odchyloną do tyłu i szerokim uśmiechem na twarzy. Jej oczy zaszły mgłą i zdawały się być nieobecne. Wyglądała, jakby była w transie. Nagle spomiędzy nóg Ginny rozbłysło oślepiające rubinowe światło (na szczęście Ron miał okulary), a ta odetchnęła zrelaksowana, zupełnie jakby poczuła długo wyczekiwaną ulgę.

- Szybko, trzeba odebrać poród! – krzyknęła Hermiona, która jako pierwsza ocknęła się z szoku i podbiegła do łóżka.

Główka dziecka już wyłaniała się na świat, otoczona krwistym blaskiem. Dziewczyna czym prędzej zaczęła wyciągać noworodka. O dziwo, okazało się to bardzo proste, już po dziesięciu minutach trzymała je w swoich rękach. Wyglądało na to, że Harry i Ginny mieli córeczkę.

I tę właśnie chwilę Hermiona będzie pamiętać prawdopodobnie do końca swojego życia. Była taka szczęśliwa, trzymając w swoich rękach tę małą, kruchą istotkę, z myślą, że to właśnie ona, Hermiona Granger, mogła jako pierwsza przywitać ją na tym świecie. Dziecko wydawało jej się takie delikatne i bezbronne, że automatycznie poczuła wzmożoną chęć by je chronić. Nawet za najwyższą cenę. Przeszło jej przez myśl, że może to jest ten instynkt macierzyński, który przecież tak długo w sobie tłumiła. Ron zapewne jeszcze przez kilka lat nie będzie gotowy na dziecko, a ona postanowiła uszanować jego decyzję. Jednak teraz instynkt powrócił i to w całej swojej okazałości. Hermiona zupełnie zatraciła się w tym uczuciu, do tego stopnia, że przez ułamki sekundy zapomniała nawet, że to nie jest jej dziecko, tylko Harry’ego i Ginny.

Mimo wszystko, ta chwila niepohamowanego szczęścia nie trwała długo. Gdy ciało dziewczynki przestało się iskrzyć, Hermiona lepiej się jej przyjrzała i ujrzała coś przerażającego.

Była słaba, już na pierwszy rzut oka było widać, że coś jest nie tak. Kościstość dziecka najbardziej odznaczała się na jego twarzyczce oraz wychudzonych rączkach i nóżkach. To było absolutnie niewiarygodne, żeby dziecko mogło tak wyglądać. Sama skóra i kości. Oddychało płytko, z trudem nabierając powietrze, co od razu wywołało u Hermiony panikę.

- Coś jest nie tak. – te słowa same wyrwały się z jej gardła. Nie zamierzała wypowiadać na głos swoich myśli. To mogły być tylko przeczucia, mogła wyolbrzymiać pod wpływem emocji, przecież się na tym nie znała. Nie chciała niepotrzebnie niepokoić przyjaciół. W końcu Harry i Ron ledwo wytrzymywali napięcie ostatnich godzin, a Ginny, co oczywiste, musiała odpocząć po porodzie. Hermionie także należała się chwila wytchnienia, jednak w duchu wiedziała, że z dzieckiem dzieje się coś bardzo złego.

- Co się stało?! Co z moim maleństwem?!!! – Ginny w jednej chwili wróciła do rzeczywistości. Natychmiast wbiła swoje przerażone spojrzenie w dziecko. Zaraz potem zrobili to pozostali, którzy tak jak i rudowłosa momentalnie zamarli. Wszyscy spodziewali się, że dziecko będzie okazem zdrowia i mocy, albo chociaż okaże się przeciętnej budowy. Mogli się spodziewać wielu rzeczy, ale na pewno nie tego. Nie, tak nie mógł wyglądać potomek dwóch wielkich czarodziejów.

Nagle wszystko zaczęło się dziać w jednej chwili. Harry rzucił się do telefonu, żeby zadzwonić do czarodziejskiego lekarza, Ginny zaczęła płakać, jednocześnie krzycząc na innych, żeby ratowali jej dziecko, a Ron starał się jakoś opanować sytuację, lecz mu to nie wychodziło. Hermiona natomiast zrobiła to, co w tej chwili było całkowicie nieoczekiwane. Czym prędzej oddała dziecko swojemu chłopakowi, po czym, nie zważając na nic, wybiegła z domu.

Otulił ją całun nocy. Na ulicy świeciły się tylko dwie lampy, więc nie wiedziała dokąd biegnie. Chciała być tylko jak najdalej od tego całego zamieszania. A także od tego dziecka. Gdy przypomniała sobie jego drobne ciało i ten dźwięk, który wydawało, jakby się dusiło, oczy zaszły jej łzami. Próbowała biec dalej, ale obraz jej się rozmazał, straciła równowagę i upadła jak długa na ziemię. Nawet nie miała ochoty, żeby się podnieść. Leżąc na ziemi zaniosła się szlochem. Szlochem przesączonym bólem i poczuciem winy. Co ona zrobiła? Jak mogła rzucić niebezpieczne i, tak na dobrą sprawę, niesprawdzone zaklęcie, jakim jest Partusillius? A co, jeżeli bezpowrotnie uszkodziła płód? Jeżeli to z jej winy dziecko jest w takim stanie??? Hermiona chyba nigdy by sobie tego nie wybaczyła. Wyrzuty sumienia, niczym macki jakiejś morskiej bestii, oplatały umysł dziewczyny i nie pozwalały jej myśleć o niczym innym.

Po jakimś czasie, który zdawał się trwać wieki, jej zdrowy rozsądek wreszcie przebił się przez emocje. Z trudem opanowawszy histerię, usiadła i rozejrzała się dookoła. Wcześniej nawet nie zauważyła rzęsistego deszczu, który najwyraźniej padał już od dłuższego czasu. Zaczęła lustrować wzrokiem każdy napotkany kształt, aż uświadomiła sobie, że znajduje się w Hyde Parku. Mimo ciemności nie mogła nie rozpoznać niektórych drzew, ponieważ bardzo lubiła tu przychodzić. To dziwne, że nawet nie zauważyła, jak pokonała te parę przecznic. Zupełnie jakby na chwilę urwał jej się film. Hermiona spróbowała się uspokoić i zebrać porozrywane strzępki myśli.

I wtedy doznała olśnienia. Nareszcie zrozumiała, że okropny stan dziecka, to wcale nie musi być jej wina. W końcu nawet nie dokończyła rzucania zaklęcia Partusilliusa, możliwe więc, że nie wywołało ono żadnych skutków.

Trzymając się tej myśli niczym ostatniej deski ratunku, Hermiona wstała, strzepnęła z siebie ubłocone liście i skierowała się w stronę Royal Avenue. Po drodze układała sobie w głowie słowa wyjaśnienie dla tak dziecinnego zachowania, jakim była ucieczka w najmniej odpowiednim momencie. Stąpała powoli, podczas gdy deszcz smagał ją po policzkach i zmywał resztki ziemi z jej ubrań. Gdy wchodziła na ganek drzwi się otworzyły i ujrzała w nich Dr Remedy’ego, zaprzyjaźnionego lekarza rodziny Weasleyów. Najwyraźniej to on przybył, aby zbadać dziecko.

- O, panienka Granger. Witam. – powiedział z lekkim uśmiechem, choć na jego twarzy nie było widać ani cienia radości. – Co słychać w Ministerstwie?

- Co z dzieckiem? – dziewczyna odpowiedziała pytaniem na pytanie. Nie miała czasu ani ochoty na sztuczną przyjacielską pogawędkę. Chciała jak najszybciej poznać prawdę.

- Ono... Jego stan jest dość... dość poważny. – Dr Remedy ociągał się z odpowiedzią, wyraźnie unikając wzroku Hermiony. – Przepraszam, ale muszę już iść. Obowiązki wzywają.

Remedy spróbował ominąć dziewczynę i uciec od niewygodnej rozmowy, ale to jeszcze bardziej ją zdenerwowało. Zastąpiła mu drogę i zmusiła go, by wreszcie na nią spojrzał.

- Doktorze! Niech pan mi wreszcie powie, o co chodzi! – nakazała silnym głosem, a już ciszej dodała – Proszę.

- Ech... no dobrze. – Dr Remedy westchnął z rezygnacją. – Podczas porodu wystąpiły komplikacje. Dziecko nie przejęło swojej mocy, która w całości pozostała w łonie matki. Z tego powodu jest osłabione, ma problemy z oddychaniem, a jego układ odpornościowy nie spełnia właściwie swojej roli. – zawahał się. – Wiem, że rzuciłaś zaklęcie Partusilliusa, chcę cię jednak uspokoić. Nie wpłynęło to, choćby w najmniejszym stopniu, na aktualny stan dziecka, więc nie ma w tym żadnej twojej winy.

- Więc... więc jaka jest tego przyczyna?

            - Po prostu w grę wchodzi bardzo potężna moc. Ginny jest jeszcze młoda, ma w końcu niecałe dwadzieścia lat i dlatego nie była na to gotowa... Cóż, mówiąc krótko, w organizmie dziecka brakuje tej podstawowej energii, z której każdy czarodziej czerpie swoją siłę do życia. Dziewczynce zostały dwa, góra trzy tygodnie.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Bohaterowie

Niektórzy występowali w książce J.K.Rowling, a reszta jest wymyślona przeze mnie. Oto najważniejsze postacie:

 Harry Potter - 20 lat, wielki czarodziej, pogromca Lorda Voldemorta, auror, powszechnie znany i szanowany, zaręczony z Ginny Weasley.

Ginny Weasley - 19 lat, uzdolniona czarownica, narzeczona Harry'ego Pottera i siostra Rona, w ciąży z Harrym.
 
Ron Weasley - 20 lat, urzędnik w Banku Gringotta, brat Ginny, chłopak Hermiony.


Hermiona Granger - 20 lat, Ministerstwo Magii (Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami), dziewczyna Rona.











Dakota Evers - 24 lata, sąsiadka i znajoma Harry'ego, Rona, Hermiony, Ginny.

Hej!



Założyłam tego bloga, żeby pokazać Wam moją wizję dalszych losów Harry'ego Pottera. Będę opisywać jego życie kilka lat po skończeniu Hogwartu. Moje opowiadanie jest oparte na serii książek J.K.Rowling, jednak nie brałam pod uwagę epilogu. Zachęcam do czytania! 


Anisss ;)