Ulica
Royal Avenue od dawna nie wyglądała tak spokojnie. Noc była dość ciepła i
bezwietrzna, trawniki pokrywały warstwy kolorowych liści, a na tle księżyca co
jakiś czas przelatywały sowy i puchacze, prawdopodobnie dostarczające pocztę.
Dom numer 15 miał niedbale zaciągnięte zasłony, spod których sączyło się słabe
światło. Cała ta sceneria wydawała się być aż nadto cicha, wręcz senna.
Jednak
ten spokój był tylko pozorny, bo chwilę później rozległ się przerażający krzyk
rodzącej kobiety, dobiegający właśnie z piętnastki. W jednej chwili wszystkie
ptaki, wystraszone hałasem, poderwały się z drzew. Na moment znów zapadła
cisza, którą ponownie przeszył wrzask, tym razem jednak bardziej rozpaczliwy,
połączony ze szlochem.
-
Ginny, proszę cię, wytrzymaj. Jeszcze trochę. – Harry, który na co dzień łapał
największych czarnoksiężników i posyłał ich do Azkabanu, teraz miał łzy w
oczach. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak bezradnie. Jego narzeczonej
groziło śmiertelne niebezpieczeństwo związane z porodem, a on mógł tylko
siedzieć obok i starać się ją pocieszać. Nie potrafił w żaden sposób zmniejszyć
jej bólu. W jednej ręce ściskał swoją różdżkę, gorączkowo próbując wymyślić
jakieś sensowne zaklęcie, a drugą trzymał dłoń Ginny.
Na
szczęście Ron i Hermiona wzięli sprawy w swoje ręce. Podwinęli rękawy i wzięli
się do pracy. Dziewczyna wyciągnęła swoją różdżkę i wystrzeliła w stronę Ginny
strumień błękitnego światłą. Ta zaczęła przeraźliwie krzyczeć i wykrzywiać
twarz w grymasie bólu.
-
Expelliarmus! – Harry odruchowo wytrącił Hermionie różdżkę. – Co ty
wyprawiasz?! – wrzasnął ze złością.
-
Harry... ja... – na jej twarzy malowało się zmieszanie i poczucie winy. – To
jest zaklęcie Partusilliusa. Trochę zwiększa ból, ale za to bardzo przyspiesza
poród. Nie musiałaby się tak długo męczyć. Myślałam, że może... może to będzie
dobre rozwiązanie.
-
Dobre rozwiązanie? Nie widzisz, jak ona cierpi?! Nie zgadzam się!!!
Hermina
tylko pokiwała głową. Nie mieli czasu na dalsze kłótnie.
Ronowi
na samą myśl o porodzie robiło się słabo. Nie miał o tym zielonego pojęcia, nie
mówiąc już o jakichkolwiek pomocnych doświadczeniach, więc starał się nie
przeszkadzać. Mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem, krzątał się po domu i
znosił do sypialni wszystko, co, jak mu się wydawało, mogło być potrzebne.
Woda. Ręczniki. Tabletki przeciwbólowe. Plastry i bandaż. Coś, co wyglądało jak
latarka, ale nie wiedział, co to dokładnie jest. I...
-
Ron, po co ci teraz okulary przeciwsłoneczne? – Harry miał zmęczony głos i
mówił takim tonem, jakby zwracał się do idioty.
Ron
nic nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Prawdę mówiąc, sam nie
wiedział, do czego potrzebne są mu okulary. Chyba gdzieś kiedyś przeczytał, że
podczas porodu mogą być przydatne. Zresztą i tak nie miał ochoty, żeby się
tłumaczyć. Był zbyt zestresowany całą sytuacją.
Także
Hermiona, znana ze swojej pewności siebie i opanowania, nerwowo przewracała
kartki Wielkiej Księgi Zaklęć w
poszukiwaniu jakiejś pomocy. Sama nie wiedziała, czego szuka. Może zaklęcia
ułatwiającego rozwiązanie? Dość głupie, pewnie nawet czegoś takiego nie było,
lecz teraz nawet ona nie potrafiła racjonalnie myśleć. W Hogwarcie czuła się
pewnie, ponieważ do każdej lekcji mogła się perfekcyjnie przygotować, natomiast
jeśli chodziło o poród to nie mogła przewidzieć zupełnie NIC. W przypadku
każdego dziecka wyglądał inaczej i był zależny od mocy rodziców oraz wielu
innych czynników. Rozwiązanie mogło być bardzo podobne do mugolskiego. Mogło też polegać na tym, że dziecko
wytworzy się ze światła emanującego z jego matki lub uformuje się z części jej
ciała.. Słowem: cała gama możliwości.
Z
rozmyślań wyrwał ją krzyk Harry’ego.
-
Hermiona! Ron!
Przyjaciele
czym prędzej pobiegli do sypialni, zderzając się w drzwiach. To, co zobaczyli,
sprawiło, że zamarli.
Ginny
już nie krzyczała. Leżała spokojnie na łóżku z głową odchyloną do tyłu i
szerokim uśmiechem na twarzy. Jej oczy zaszły mgłą i zdawały się być nieobecne.
Wyglądała, jakby była w transie. Nagle spomiędzy nóg Ginny rozbłysło
oślepiające rubinowe światło (na szczęście Ron miał okulary), a ta odetchnęła
zrelaksowana, zupełnie jakby poczuła długo wyczekiwaną ulgę.
-
Szybko, trzeba odebrać poród! – krzyknęła Hermiona, która jako pierwsza ocknęła
się z szoku i podbiegła do łóżka.
Główka
dziecka już wyłaniała się na świat, otoczona krwistym blaskiem. Dziewczyna czym
prędzej zaczęła wyciągać noworodka. O dziwo, okazało się to bardzo proste, już
po dziesięciu minutach trzymała je w swoich rękach. Wyglądało na to, że Harry i
Ginny mieli córeczkę.
I
tę właśnie chwilę Hermiona będzie pamiętać prawdopodobnie do końca swojego
życia. Była taka szczęśliwa, trzymając w swoich rękach tę małą, kruchą istotkę,
z myślą, że to właśnie ona, Hermiona Granger, mogła jako pierwsza przywitać ją
na tym świecie. Dziecko wydawało jej się takie delikatne i bezbronne, że
automatycznie poczuła wzmożoną chęć by je chronić. Nawet za najwyższą cenę.
Przeszło jej przez myśl, że może to jest ten instynkt macierzyński, który
przecież tak długo w sobie tłumiła. Ron zapewne jeszcze przez kilka lat nie
będzie gotowy na dziecko, a ona postanowiła uszanować jego decyzję. Jednak
teraz instynkt powrócił i to w całej swojej okazałości. Hermiona zupełnie
zatraciła się w tym uczuciu, do tego stopnia, że przez ułamki sekundy
zapomniała nawet, że to nie jest jej dziecko, tylko Harry’ego i Ginny.
Mimo
wszystko, ta chwila niepohamowanego szczęścia nie trwała długo. Gdy ciało
dziewczynki przestało się iskrzyć, Hermiona lepiej się jej przyjrzała i ujrzała
coś przerażającego.
Była
słaba, już na pierwszy rzut oka było widać, że coś jest nie tak. Kościstość
dziecka najbardziej odznaczała się na jego twarzyczce oraz wychudzonych
rączkach i nóżkach. To było absolutnie niewiarygodne, żeby dziecko mogło tak
wyglądać. Sama skóra i kości. Oddychało płytko, z trudem nabierając powietrze,
co od razu wywołało u Hermiony panikę.
-
Coś jest nie tak. – te słowa same wyrwały się z jej gardła. Nie zamierzała
wypowiadać na głos swoich myśli. To mogły być tylko przeczucia, mogła
wyolbrzymiać pod wpływem emocji, przecież się na tym nie znała. Nie chciała niepotrzebnie
niepokoić przyjaciół. W końcu Harry i Ron ledwo wytrzymywali napięcie ostatnich
godzin, a Ginny, co oczywiste, musiała odpocząć po porodzie. Hermionie także
należała się chwila wytchnienia, jednak w duchu wiedziała, że z dzieckiem
dzieje się coś bardzo złego.
-
Co się stało?! Co z moim maleństwem?!!! – Ginny w jednej chwili wróciła do
rzeczywistości. Natychmiast wbiła swoje przerażone spojrzenie w dziecko. Zaraz
potem zrobili to pozostali, którzy tak jak i rudowłosa momentalnie zamarli.
Wszyscy spodziewali się, że dziecko będzie okazem zdrowia i mocy, albo chociaż
okaże się przeciętnej budowy. Mogli się spodziewać wielu rzeczy, ale na pewno
nie tego. Nie, tak nie mógł wyglądać potomek dwóch wielkich czarodziejów.
Nagle
wszystko zaczęło się dziać w jednej chwili. Harry rzucił się do telefonu, żeby
zadzwonić do czarodziejskiego lekarza, Ginny zaczęła płakać, jednocześnie
krzycząc na innych, żeby ratowali jej dziecko, a Ron starał się jakoś opanować
sytuację, lecz mu to nie wychodziło. Hermiona natomiast zrobiła to, co w tej
chwili było całkowicie nieoczekiwane. Czym prędzej oddała dziecko swojemu
chłopakowi, po czym, nie zważając na nic, wybiegła z domu.
Otulił
ją całun nocy. Na ulicy świeciły się tylko dwie lampy, więc nie wiedziała dokąd
biegnie. Chciała być tylko jak najdalej od tego całego zamieszania. A także od
tego dziecka. Gdy przypomniała sobie jego drobne ciało i ten dźwięk, który
wydawało, jakby się dusiło, oczy zaszły jej łzami. Próbowała biec dalej, ale
obraz jej się rozmazał, straciła równowagę i upadła jak długa na ziemię. Nawet
nie miała ochoty, żeby się podnieść. Leżąc na ziemi zaniosła się szlochem.
Szlochem przesączonym bólem i poczuciem winy. Co ona zrobiła? Jak mogła rzucić
niebezpieczne i, tak na dobrą sprawę, niesprawdzone zaklęcie, jakim jest
Partusillius? A co, jeżeli bezpowrotnie uszkodziła płód? Jeżeli to z jej winy
dziecko jest w takim stanie??? Hermiona chyba nigdy by sobie tego nie
wybaczyła. Wyrzuty sumienia, niczym macki jakiejś morskiej bestii, oplatały
umysł dziewczyny i nie pozwalały jej myśleć o niczym innym.
Po
jakimś czasie, który zdawał się trwać wieki, jej zdrowy rozsądek wreszcie
przebił się przez emocje. Z trudem opanowawszy histerię, usiadła i rozejrzała
się dookoła. Wcześniej nawet nie zauważyła rzęsistego deszczu, który
najwyraźniej padał już od dłuższego czasu. Zaczęła lustrować wzrokiem każdy
napotkany kształt, aż uświadomiła sobie, że znajduje się w Hyde Parku. Mimo
ciemności nie mogła nie rozpoznać niektórych drzew, ponieważ bardzo lubiła tu
przychodzić. To dziwne, że nawet nie zauważyła, jak pokonała te parę przecznic.
Zupełnie jakby na chwilę urwał jej się film. Hermiona spróbowała się uspokoić i
zebrać porozrywane strzępki myśli.
I
wtedy doznała olśnienia. Nareszcie zrozumiała, że okropny stan dziecka, to wcale
nie musi być jej wina. W końcu nawet nie dokończyła rzucania zaklęcia Partusilliusa,
możliwe więc, że nie wywołało ono żadnych skutków.
Trzymając
się tej myśli niczym ostatniej deski ratunku, Hermiona wstała, strzepnęła z
siebie ubłocone liście i skierowała się w stronę Royal Avenue. Po drodze
układała sobie w głowie słowa wyjaśnienie dla tak dziecinnego zachowania, jakim
była ucieczka w najmniej odpowiednim momencie. Stąpała powoli, podczas gdy
deszcz smagał ją po policzkach i zmywał resztki ziemi z jej ubrań. Gdy
wchodziła na ganek drzwi się otworzyły i ujrzała w nich Dr Remedy’ego,
zaprzyjaźnionego lekarza rodziny Weasleyów. Najwyraźniej to on przybył, aby
zbadać dziecko.
-
O, panienka Granger. Witam. – powiedział z lekkim uśmiechem, choć na jego twarzy
nie było widać ani cienia radości. – Co słychać w Ministerstwie?
-
Co z dzieckiem? – dziewczyna odpowiedziała pytaniem na pytanie. Nie miała czasu
ani ochoty na sztuczną przyjacielską pogawędkę. Chciała jak najszybciej poznać
prawdę.
-
Ono... Jego stan jest dość... dość poważny. – Dr Remedy ociągał się z
odpowiedzią, wyraźnie unikając wzroku Hermiony. – Przepraszam, ale muszę już
iść. Obowiązki wzywają.
Remedy
spróbował ominąć dziewczynę i uciec od niewygodnej rozmowy, ale to jeszcze
bardziej ją zdenerwowało. Zastąpiła mu drogę i zmusiła go, by wreszcie na nią
spojrzał.
-
Doktorze! Niech pan mi wreszcie powie, o co chodzi! – nakazała silnym głosem, a
już ciszej dodała – Proszę.
-
Ech... no dobrze. – Dr Remedy westchnął z rezygnacją. – Podczas porodu
wystąpiły komplikacje. Dziecko nie przejęło swojej mocy, która w całości
pozostała w łonie matki. Z tego powodu jest osłabione, ma problemy z
oddychaniem, a jego układ odpornościowy nie spełnia właściwie swojej roli. –
zawahał się. – Wiem, że rzuciłaś zaklęcie Partusilliusa, chcę cię jednak
uspokoić. Nie wpłynęło to, choćby w najmniejszym stopniu, na aktualny stan
dziecka, więc nie ma w tym żadnej twojej winy.
-
Więc... więc jaka jest tego przyczyna?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz